05-01-2010 00:58
Avatar - pierwsze wrażenie
W działach: z czystym sercem | Odsłony: 8
Wgnieciona w fotel i chce więcej! Avatar 3D. Pierwszy raz po filmie nie wiem, czy mam większą ochotę zrobić leśnym elfom najazd Chaosu na Athel Loren, czy brykać w pancerzu wspomaganym w CP2020. Plusem, poza świetnymi efektami wizualnymi, jest fabuła – nic nowego ni odkrywczego, ale nie zgrzyta i nie przeszkadza w oglądaniu. Muza też cieszy - poza ostatnim, rzewnym kawałkiem. Ale uwzględniając Titanica, mogło być gorzej ;P
Nie ma, że boli – muszę ten film zobaczyć przynajmniej jeszcze ze dwa razy, aby się w pełni nacieszyć tym barwnym festynem efektów i zapierających dech w piersi ujęć. Kolorowy, tętniący życiem, bajkowy, rodem z sennych marzeń świat otwiera się przed widzem, malując przez trzy godziny obraz całkiem realnej i niezwykle prawdziwej opowieści o wojnie, braku poszanowania dla tego, co żywe i inne. Bez nachalnego patetyzmu, bez powiewającej amerykańskiej flagi, choć z Marine. Robi wrażenie. Użyłam kiedyś w opowiadaniu zdania „o fruwających falbankach popiołu” – teraz mogłam stać (a raczej, po prawdzie, siedzieć z okularami na nosie) pośród nich i patrzeć na smutny pomnik ludzkiej głupoty, efekt ślepej pogoni za „więcej i bardziej”.
Szczegóły… dopracowane do ostatniego. Jeden drobny gest, zakopanie stopy w ziemi i pieszczenie jej chropowatej, miałkiej faktury palcami – mówi o radości odzyskania utraconej możliwości chodzenia więcej niż tysiąc słów. Spojrzenia, mowa ciała bohaterów, śmiech, dokazywanie i szczególna, radosna bliskość w milczeniu oddają z istoty rodzącego się uczucia miłości o niebo więcej niż piętnastominutowy, sztampowy dialog w stylu „a ja ciebie”, „a ja ciebie też…”. Nawet pancerze wspomagane, zaopatrzone w system stabilizacji kierującego… Miód.
Gdy zapowiadano Avatar, na łamach Nowej Fantastyki pojawiło się zdanie o tym, że będzie to kolejny przełom w kinie SF, porównywano go do największych arcydzieł. Przyznam, bałam się tego, że wszystkie te peany są nad wyraz. Nie były. Do zobaczenia w kinie, ja na ten film wybiorę się jeszcze na bank :)
Nie ma, że boli – muszę ten film zobaczyć przynajmniej jeszcze ze dwa razy, aby się w pełni nacieszyć tym barwnym festynem efektów i zapierających dech w piersi ujęć. Kolorowy, tętniący życiem, bajkowy, rodem z sennych marzeń świat otwiera się przed widzem, malując przez trzy godziny obraz całkiem realnej i niezwykle prawdziwej opowieści o wojnie, braku poszanowania dla tego, co żywe i inne. Bez nachalnego patetyzmu, bez powiewającej amerykańskiej flagi, choć z Marine. Robi wrażenie. Użyłam kiedyś w opowiadaniu zdania „o fruwających falbankach popiołu” – teraz mogłam stać (a raczej, po prawdzie, siedzieć z okularami na nosie) pośród nich i patrzeć na smutny pomnik ludzkiej głupoty, efekt ślepej pogoni za „więcej i bardziej”.
Szczegóły… dopracowane do ostatniego. Jeden drobny gest, zakopanie stopy w ziemi i pieszczenie jej chropowatej, miałkiej faktury palcami – mówi o radości odzyskania utraconej możliwości chodzenia więcej niż tysiąc słów. Spojrzenia, mowa ciała bohaterów, śmiech, dokazywanie i szczególna, radosna bliskość w milczeniu oddają z istoty rodzącego się uczucia miłości o niebo więcej niż piętnastominutowy, sztampowy dialog w stylu „a ja ciebie”, „a ja ciebie też…”. Nawet pancerze wspomagane, zaopatrzone w system stabilizacji kierującego… Miód.
Gdy zapowiadano Avatar, na łamach Nowej Fantastyki pojawiło się zdanie o tym, że będzie to kolejny przełom w kinie SF, porównywano go do największych arcydzieł. Przyznam, bałam się tego, że wszystkie te peany są nad wyraz. Nie były. Do zobaczenia w kinie, ja na ten film wybiorę się jeszcze na bank :)